Amerykański Sen
Dzisiaj mamy dla Was kolejne opowiadanie, które nadesłano do nas na zeszłoroczny konkurs Kryształowych Smoków. Tekst autorstwa Anny Szumacher – Amerykański Sen, zdobył wyróżnienie w kategorii powyżej 16 lat. Zapraszamy do lektury.
„Zbieram na powrót do domu” głosił napis na szarym, wydartym z jakiegoś pudła kawałku kartonu. Obok niego, pod murem banku, siedział starszy zarośnięty mężczyzna. Trzeba było podejść bliżej, by zobaczyć, że zamiast zmęczenia i zrezygnowania w jego oczach wciąż paliły się dwa wyraźne ogniki. Nikogo jednak nie interesował ani wzrok, ani on sam. No prawie. Raz na jakiś czas do kapelusza wpadała z brzękiem pojedyncza moneta.
W Ameryce albo było się kimś, albo nikim – nie istniało nic pośredniego. Jeśli miałeś przeciętną pracę, przeciętne mieszkanie i przeciętną rodzinę, to nadal zaliczałeś się do tej samej grupy co bezdomni, narkomani i emigranci. Dopiero powyżej pewnej sumy na koncie i przy minimum dwóch samochodach w garażu można było uznać, że komuś spełnił się amerykański sen.
John zaliczył obie te grupy. Najpierw był nikim, zwykłym dzieciakiem, ze średnimi ocenami i niewyróżniającymi się kumplami w liceum. Potem – o tak. Potem stał się kimś. I każdy musiał przyznać, że dotarł na sam szczyt. Do czasu. Jak mówi stare przysłowie: „Wszystko co dobre, szybko się kończy”. Choć do Johna bardziej pasowało: „Im wyżej się wespniesz, tym dłużej spadasz”.
O tak, spadał długo, a uderzenie w samo dno bolało jak diabli.
– Dzień dobry, panie Smith! – zawołał, gdy zobaczył znajomą twarz biznesmena, który prawie codziennie coś mu rzucał. Dzisiaj elegancki facet w garniturze tylko machnął ręka w jego kierunku, wskazując na zegarek. Oznaczało to: „Stary, jestem spóźniony jak jasna cholera, już się zaczęło zebranie zarządu, ale poczekaj do przerwy na lunch”.
John tylko podniósł kciuk do góry.
***
Wyglądający na bezdomnego mężczyzna prawie codziennie siedział na rogu Piątej Alei i 33. Ulicy. Kurtka moro, zakupiona w sklepie z używaną odzieżą, i przycinana co kilka dni broda upodabniały go do znużonego i złamanego przez życie żołnierza. Nigdy nie był w wojsku, ale Amerykanie mieli wyjątkową słabość do bohaterów wojennych, więc do jego kapelusza wpadały kolejne monety. John był dobry w działaniach marketingowych, nawet jeśli oznaczało to kreowanie wizerunku bezdomnego. No cóż, los rozdaje różne karty i trzeba korzystać z tego, co się akurat ma. Może następnym razem pójdzie mu lepiej. A póki co… Szybko przeliczył w myślach posiadane oszczędności. Nie wydawał ich na pierdoły tylko skrupulatnie odkładał. I teraz będzie mógł wyruszyć w podróż.
Posiedział jeszcze przez kilka godzin, po czym wstał, rozciągając się, aż chrupnęło mu w kościach. Zarabiał w różny sposób i w wielu miejscach. Ostatnio w dzień odpoczywał pod murem banku, a w nocy pracował jako strażnik w Instytucie Badań nad Nowoczesną Technologią NASA. O tak, to było miejsce, do którego zawsze wcześniej czy później wracał. Za pierwszym razem odkrycie jednej z bardziej strzeżonych przez amerykański rząd tajemnicy zajęło mu trochę czasu. Tak naprawdę doszło do tego przez przypadek. Niesamowite, czego można się dowiedzieć, gdy jest się niezauważalnym i słucha się co mówią inni. Następnym razem, gdy dotarł do tego momentu w czasie poszło już gładko, głównie dlatego, że zostawił sobie konkretne, spisane w punktach wskazówki. Boże, błogosław Amerykę i usługi kurierskie.
Postawił kołnierz kurtki i ruszył w stronę domu.
***
Niewielkie mieszkanie było opłacone raz a dobrze. Teoretycznie zaczął je wynajmować ktoś zupełnie inny niż aktualny John, ale pani Burnsworth nie interesowało, kto spał w łóżku, dopóki nie awanturował się, nie ściągał jej na głowę policji i nie robił u siebie burdelu. W każdym tego słowa znaczeniu.
John pomieszkiwał tu w różnych okresach swojego życia. Rok, dwa lata, pięć lat. Zależy, jak mu się układało. Jednak zawsze tu wracał. Koniec końców, zapłacenie za wynajem mieszkania na trzydzieści lat użytkowania, gdy korzystał z niego przez lat ponad trzysta, można uznać za dobrze zainwestowane pieniądze.
***
Zjadł obiad przy kuchennym stole zawalonym papierami i rachunkami. Nic wyrafinowanego, pulpety ze słoika, makaron zalewany wrzątkiem. Tyle, żeby zapełnić żołądek.
Właściwie miał już spakowane wszystko co potrzebował. Od dobrych kilku dni planował swój finalny wyjazd. Zostały same drobiazgi. Ale właśnie te najważniejsze.
Odłożył widelec i popatrzył na plik papierów, jaki wyśle do siebie zaraz po tym, gdy dotrze do celu. Obok nowo zaadresowanych kopert leżały dwa stare i pogniecione listy, które nosił ze sobą od paru dobrych lat. Za każdym razem wysyłał na kilkanaście adresów kopie tej samej wiadomości, rozszerzone o nowe informacje i sugestie. Na początku tekst zajmował jedną stronę. Teraz w każdej kopercie miały się znaleźć trzy arkusze i dwa wybrane z rozmysłem zdjęcia.
Zastanawiał się przez chwilę, po czym dopisał na informacji dla kuriera: „Dostarczyć w kwietniu 1992”.
Tak. Zrobi to dzisiaj.
Zawiązał worek ze śmieciami i wystawił go za drzwi. Pozmywał naczynia, pościelił łóżko i zakręcił gaz. Wyłączył prąd. Przebrał się w lepsze ciuchy, chwycił torbę z mundurem strażnika i, nie oglądając się za siebie, wyszedł z mieszkania.
***
Budynek należący do NASA nie wyglądał na miejsce, w którym kryją się największe tajemnice rządu. Zwyczajny człowiek spodziewałby się wpuszczonego pod ziemię bunkra z betonu i hartowanego szkła, jakby żywcem wyjętego z Resident Evil albo komiksów o superbohaterach. Ten wyglądał jak stary urząd pocztowy. I to mocno niedofinansowany.
John wszedł do środka, machnął swojemu zmiennikowi przepustką i przeszedł przez bramkę. Zapiszczało. Pogrzebał po kieszeniach i na tackę obok wyłożył kilka monet i pęk kluczy. Tym razem było w porządku.
Pogadał chwilę z kolegą, wymienili się opiniami na temat wyników i tabel w MLB, po czym John został w stróżówce sam. Co nie oznaczało, że był w budynku jedyną osobą. O nie, tutaj nigdy nie było pusto. Na piętrach oraz w podziemiach, zawsze ktoś był i zawsze coś się działo. Niektórych projektów nawet na chwilę nie spuszczano z oka.
Za pierwszym razem miał trochę wątpliwości, dopóki sympatyczny, choć nieco szurnięty doktorek nie zapewnił go, że w związku z teorią opartą o prawa mechaniki kwantowej i wizję światów równoległych, nawet jeśli coś lub kogoś uda się cofnąć w czasie, to ani przeszłości, ani przyszłości nie da się zmienić. Johnowi to pasowało, bo choć nie miał pojęcia o kwantach, nie zamierzał nic zmieniać. Chciał przeżyć to jeszcze raz. Choć w zupełnie inny sposób.
Potem się okazało, że od własnego życia można się uzależnić.
***
– Wiesz, jak to działa – powiedział mu kurdupel w białym fartuchu, przeliczając banknoty w kopercie. John zdążył odłożyć całkiem niezłą sumkę. – Jak coś pójdzie nie tak, nie biorę za to odpowiedzialności. Okazałeś się terrorystą, groziłeś mi bronią i cię wysadziło, kiedy postanowiłeś skorzystać z wrót czasu.
– Niezależnie od tego czy pójdzie dobrze, czy źle i tak staniesz się bogatszym człowiekiem – zauważył John. Niespecjalnie się denerwował. Naukowiec nie musiał wiedzieć, że robili to nie pierwszy raz. – Możesz potem oficjalnie wysłać w przeszłość jakieś zwierzę, opublikować wyniki eksperymentu i dostać Nobla. Choć nie wiem, jak zamierzacie uzyskać potwierdzenie, że wam się udało. Jeśli dobrze zrozumiałem, to raz zaobserwowana sytuacja w przeszłości czy teraźniejszości pozostaje niezmienna, to znaczy, że tworzone są alternatywne przyszłości, więc ktoś w równoległym wszechświecie może dostać dowód, że to działa, ale nie ty… – zamyślił się. – To chyba nawet ma sens, jakby się nad tym głębiej zastanowić. Dobrze, że ja nie muszę. Zaczynamy?
– I nie obiecuję, że rzeczy, które bierzesz, przeniosą się razem z tobą. Jeśli wylądujesz w przeszłości i ten numer rzeczywiście wypali, to równie dobrze możesz to zrobić nago, bez ręki albo organów wewnętrznych. A nawet w postaci sprasowanego sześcianu z kości i mięsa – zaraportował okularnik bez specjalnych emocji.
– Nie ma ryzyka, nie ma zabawy – odpowiedział John.
Robił w życiu już chyba wszystko. Ćpał. Pił. Uprawiał seks w dziwnych miejscach i jeszcze dziwniejszych konfiguracjach. Jeździł na masce samochodu i w jego bagażniku, skakał ze spadochronem i wygrywał wyścigi samochodowe. Był w kosmosie i w najgłębszej odkrytej jaskini. Kandydował na prezydenta. Robił różne szalone i niebezpieczne rzeczy, a dodanie do tej listy podróży w czasie wcale jej nie zamykało. Było tylko kolejnym punktem do dopisania.
Wsunął się do podłużnej tuby i patrzył, jak gość w białym fartuchu grzebie przy skomplikowanej aparaturze.
– Nie wiemy co się dzieje podczas wysyłania, na razie próbowaliśmy tylko z roślinami doniczkowymi – usłyszał nieco zaniepokojony głos naukowca. – Jakby co krzycz, przerwiemy całą operację. Wiesz, wielki i czerwony guzik.
– Lubię się poświęcać dla dobra nauki i ludzkości – mruknął John, chwycił swoją torbę i przycisnął ją mocno do piersi. Zamknął oczy. Przez szkło słyszał przytłumione:
– Trzy… dwa… jeden…
***
Rok 1985 był wart zapamiętania z różnych powodów. Nadano nazwę dziewiczej domenie internetowej i wykonano pierwszą rozmowę przez telefon komórkowy. Stworzono Baseballową Halę Sław. Na rynek weszło Cherry Coke, a Myszka Miki dotarła do Chin. USA, Rosja i Francja zaczęły testy broni nuklearnej. A w telewizji ruszył serial „MacGyver”.
Wtedy też rodziła się nowa, dojrzała i jakże bogata muzyka rockowa.
John otworzył oczy i rozejrzał się po okolicy. Po ubraniach ludzi i markach samochodów uznał, że znowu się udało. Cudowne, słodkie lata osiemdziesiąte.
Dom.
***
Wyruszał w podróż w przeszłość w różnym wieku, rezygnując przy tym ze zdumiewająco różnorodnych stanowisk, jednak zawsze wracał do roku 1985. Miał sentyment do tej daty. Dopiero wspinał się po szczeblach kariery i właśnie w tym roku czuł się diabelnie szczęśliwy i spełniony. I cały. Nie pragnął od życia niczego więcej, niż trwać w tym cudownie perfekcyjnym momencie, kiedy wszystko zdawało się doskonałe. Przez kolejne kilka lat też było świetnie, ale pojawiły się kontrakty, obowiązki, kobiety, drobne nieporozumienia w zespole – szczegóły, które spowodowały jego upadek. Jednak to miało nadejść w przyszłości. I jeszcze ten koncert. Wtedy stał się prawdziwym bogiem. Został żywcem wzięty do nieba. Uwielbiał wracać do tego momentu, nawet jeśli tym razem nie znajdował się na scenie, tylko był człowiekiem, który sam siebie do tego nieba zabrał. Był tymi ludźmi.
***
Pomarańczowe krzesła na stadionie i zielona murawa przed sceną zapełniały się fanami, chcącymi choć przez kilka godzin poczuć podmuch wielkiego świata i zobaczyć jak wygląda człowiek, któremu spełnił się amerykański sen.
Dwudziestoletni John podrapał się ostrożnie po utapirowanych włosach, starając się za bardzo nie przyklepać sterczącej i tlenionej fryzury. Ocierające się o siebie ćwieki na dżinsowej kurtce brzęczały cicho, a wąskie, skórzane spodnie skrzypiały przyjemnie przy każdym ruchu. Za kilka godzin mokry od potu będzie błagał, by całe to cholerstwo z niego ściągnęli i obłożyli go lodem, jednak teraz liczyła się tylko publiczność, dźwięk nastrojonych gitar i światła zalewające scenę.
Wybiegł przed zespół, krzycząc w mikrofon co sił w płucach. To był moment idealny. Jego świat, jego życie.
Pięćdziesięcioletni biznesmen John siedział wygodnie na jednym z pomarańczowych krzeseł. Nieco tylko młodszy dźwiękowiec John stał za kulisami. Posiwiały nauczyciel muzyki John zamarł z wrażenia, patrząc jak jego młodsze „ja” wpada na scenę, potykając się w za dużych kowbojkach. Mechanik samochodowy John trzymał się raczej tylnych rzędów. A z boku, niedaleko głośników, stanął najnowszy przybysz, o rysach tak podobnych do swoich poprzednich wcieleń, ale całkowicie innych doświadczeniach i przyszłości. Każdy z nich nie mógł jednak oderwać wzroku od szalejącego w rytm muzyki młodzieńca. Może tym razem się uda. Stanie się naprawdę wielki i za trzydzieści, czterdzieści lat, pełen godności, wystąpi na tej samej scenie.
Wtedy nadejdzie koniec wędrówki. Nie będzie już musiał wracać. Znajdzie dom.