Fałszywy Południk
Klaudia Budnik
Krefka nie znosił lata we Wrocławiu. Nie było w tym nic nadzwyczajnego – miał naprawdę bogate
doświadczenie w nieznoszeniu. Przez czterdzieści lat narzekania, zrzędzenia i marudzenia, podniósł
malkontenctwo do rangi prawdziwej sztuki. Podmiot niezadowolenia zasadniczo nie miał znaczenia.
Nie znosił niezdrowo podekscytowanych astrologów i meteorologów, zatłoczonych targowisk, ale też
niepokojącej ciszy pustych uliczek i złowieszczego gruchania gołębi. Nie znosił zacinających się
drzwi, kawy podawanej w miedzianych kubkach, pyskatej szajki wrocławskich krasnali
oraz pękających w szwach dyliżansów Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego, gwałtownie
podskakujących na wszystkich wybojach. Wybojów było we Wrocławiu mnóstwo i chociaż tylko dwie
trzecie pasażerów doświadczało podczas jazdy urazów, Krefka ze swoim szczęściem do statystyki, za
każdym razem mieścił się w tej grupie. Nawet zamiłowanie do nadodrzańskich mordowni nie
przeszkadzało mu w krytykowaniu lanego do kufla piwa. Zamawiał je wyraźnie obrzydzony, a potem
pił duszkiem, oznajmiając przy akompaniamencie głośnego beknięcia nobliwemu towarzystwu
opryszków i drobnomieszczańskich złodziejaszków, że jakby sam naszczał do beczki, lepiej
by wszystkim smakowało. Reagowano na takie krasomówcze popisy obojętnym pomrukiem. Taki
właśnie był urok nadodrzańskich mordowni – napić się szczyn, łypnąć nieprzyjaźnie wzrokiem,
od czasu do czasu profilaktycznie obić komuś mordę. Czy warto było obijać ją marudnemu
docencikowi, zajmującemu się na Uniwersytecie historią, interesującą chyba tylko historyków,
a i to nie wszystkich? Otóż nie, dlatego Krefka wyróżniał się w towarzystwie mordowni pełnym
uzębieniem oraz nosem wykrzywionym wyłącznie przez niezbyt szczęśliwą pulę odziedziczonych
genów. Krefka nie znosił kramu z kiełbaskami, rozstawionego przy ulicy Ptasiej, pod oknami
przyznanego mu mieszkania komunalnego – cuchnęło w nim wieprzowiną, reanimowaną ze stanu
absolutnej niezdatności do spożycia, do stanu umiarkowanej niejadalności przez trzykrotną kąpiel
w podejrzanej mieszance „specjalnie wyselekcjonowanych soli i ziół”. Uprzejmie donosił Urzędowi
Miasta, że właściciel uprawia piekielnie niebezpieczną nekromancję, jednak bez odzewu ze strony
urzędników. Było im obojętne, jakie trupy nabija się we flak z baraniego jelita, jeśli wszystkie
należności z lokalnego biznesu zostały względem miasta uregulowane w terminie. Niechby nawet
mięso ożywało samoistnie – informowali z obojętną uprzejmością – ograniczanie naturalnych
procesów nie leżało w kompetencjach Urzędu. Lato tylko potęgowało smród, smród zaś rozjuszał
drzemiące w Krefce malkontenctwo. Budził się rano wyschnięty niczym zagrzebane w pustynnych
piaskach zwłoki i nie wiedział, czy ledwie widzi bo wypił poprzedniego wieczoru za dużo, czy raczej
poranny ukrop ściął mu gałki oczne. Szukając po szafkach czegoś do picia, Krefka bardzo źle myślał
o ludziach zachwycających się tą przeklętą porą roku. Jeśli nazywano ją przy nim urokliwą – nie
znosił tego słowa – dostawał bolesnego skrętu kiszek i musiał pić piołunówkę, trzy kieliszki dla
złagodzenia skurczy, czwarty dla ukojenia rozstrojonego systemu nerwowego. Być może gdzieś tam,
na południu – powiedzmy w Sudetach – owszem, lato prezentowało się urokliwie. Być może pięknie
kwitły tam łąki, tworząc urokliwy bezkres traw ciągnących się po sam horyzont, zaś majestatyczne
skrzydła szlachetnych, górskich smoków rozpościerały się nad zboczami upstrzonymi urokliwymi
domkami, gotowymi zająć się w każdej chwili ogniem, urokliwie rozświetlając gęstą jak smoła
ciemność nocy. Tak, gdzieś tam – być może. Nie robiło to Krefce większej różnicy. Uważał się
za człowieka cywilizowanego, myślącego o zapyziałej prowincji mniej więcej tak, jak zwykł myśleć
o wszystkim – z niechęcią i uprzedzeniem. Nie, żeby Krefka jakoś szczególnie cenił życie w mieście.
Był przekonany, że we Wrocławiu niewiele mogło człowieka spotkać ponad kradzież (jeśli nie
tradycyjną, kieszonkową, to dokonywaną w majestacie prawa przez Urząd Skarbowy), bezsenność
(sąsiedztwo było zazwyczaj złe albo beznadziejne) i rozstrój nerwowy. Miasto było złośliwe,
specjalnie gubiło mu drogę, gdy wracał nocą do domu. Spójrzmy prawdzie w oczy – dojście
z Rydygiera na Ptasią nie wymagało pomocy kartografa, kompasu ani zaklęcia nawigującego,
tymczasem przejście tego pięciominutowego odcinka potrafiło zająć Kafce godzinę. Raz, wściekł się
wtedy okrutnie, tak nim zamotało, że w ramach protestu przespał całą noc na ławeczce przy placu
Strzeleckim. Spisującemu go sierżantowi Straży Miejski tłumaczył, że miasto się na nim uwzięło,
on zaś stanął w obronie swojej godności. Nabawił się przy okazji dokuczliwego zapalenia pęcherza.
Wrocław nie był miastem łatwym do życia, nie tylko dla Krefki z ulicy Ptasiej. Wrocław był miastem
humorzastym, a jego humorów doświadczali zarówno mieszkańcy rzemieślniczego Nadodrza,
jak i właściciele przyjemnych willi z ogrodem, zamieszkujący urokliwe osiedla za mostem
Zwierzynieckim, dlatego gdy zaczęły dziać się dziwne rzeczy, większość mieszkańców zgodnie
uznała, że miasto zwyczajnie straciło humor. Najrozsądniejszym wyjściem było usiąść, napić się
i poczekać, aż dąsy miną. Nic nie poradzisz, taki już jest Wrocław – mówiło się, wychylając
kieliszeczek czegoś mocniejszego. Tylko jeden Krefka nie potrafił miastu darować i może dlatego
bardzo szybko zorientował się, że problem tkwi w czymś znacznie poważniejszym niż brak humoru.
Pierwszy raz doświadczył tego w czwartkowe popołudnie, wracając mostem Uniwersyteckim
z wyjątkowo nudnych zajęć, które właśnie przeprowadził. Jadący przez most dyliżans tradycyjnie
podskoczył, wstrząsając wnętrznościami pasażerów. Sekundę później, miasto zabulgotało złowrogo,
powietrze zaś zgęstniało, osaczając pozbawionego tchu Krefkę. Było to paskudne uczucie, jakby
utknął w oceanicznych głębinach, miażdżony niewyobrażalnym ciśnieniem. Równie nieprzyjemne
było spostrzeżenie, że zamiast dyliżansu przez most sunie rząd powiązanych linami niebieskich
puszek. Przez przeszklone ścianki widać było znajdujących się w środku nieszczęśników, zupełnie
nieświadomych swojego losu. Krefka otworzył usta, gotów wydobyć z siebie krzyk przerażenia, gdy
nagle puszki podskoczyły, ciśnienie zelżało, a po moście Uniwersyteckim znowu pędził dyliżans wraz
z pogrążonymi w porannej nieprzytomności, znudzonymi pasażerami. Przerażony Krefka odmówił
sobie tego wieczoru leczniczej dawki księżycówki, wypijanej dla naoliwienia krwioobiegu. Liczył,
że wszystko wróci do normy, jednak niespodziewane skoki ciśnienia zdarzały się coraz częściej.
Przy okazji znikały znane Krefce witryny sklepów, zastępowane dziwacznymi punktami oznaczonymi
szyldem z wymalowaną żabą. Wszystkie serwowały kiełbaski, moczone wcześniej w mieszance
„specjalnie wyselekcjonowanych soli i ziół”. Młodzi ludzie zaczęli nosić podejrzane nauszniki, głusi
na cały świat, natomiast na Rynku, dwukrotnie próbowano wcisnąć mu ulotkę namawiającą
do ratowania pand. Czym właściwie były pandy i dlaczego właśnie on, docent Krefka wykładający
historię wieków średnich powinien je ratować – nie miał pojęcia.
We wtorek miasto postanowiło poderżnąć mu gardło.
– Jakie demony tym razem… – syknął, gdy zakład golibrody nagle zadrżał, razem z brzytwą
przyciśnięta do jego szyi. Bardzo mu się nie spodobała bliskość śmierci. Życie może i miał podłe,
jednak cenił je wysoko, zwłaszcza, że po następnym nie spodziewał się niczego dobrego. Miara
przebrała się, gdy kilka godzin później w jednej z sal wykładowych studenci zaczęli słuchać i zdawać
przemyślane pytania. Dotknęło to docenta Krefkę do głębi – nie od tego przecież Uniwersytet miał
studentów, żeby się interesowali nauką. Blady ze strachu przerwał zajęcia i pobiegł prosto
do Dziekana, rezydującego w zachodnim skrzydle. Znajdował się akurat w pobliżu zabytkowej klatki
schodowej, gdy usłyszał głośne czknięcie. Potem była już tylko cisza i ciemność. Coś zasysało
go przez bardzo wąski tunel, a następnie wypluło w próżnię. Otwierał i zamykał usta jak karp
na grobli, z trudem łapiąc oddech. Zemdliło go. Nie po to się raz przedarł na ten świat przez kanał,
do którego ni cholery nie pasował (zwykła mu to przypominać kobieta, musząca go przez ten kanał
przecisnąć), żeby teraz zasysało go w tę i z powrotem. Gdy w końcu udało mu się otworzyć oczy,
stał przed nicością ziejącą w miejscu schodów.
– Imponujące – usłyszał.
Minęła chwila, zanim Krefka zdał sobie sprawę, że nie jest sam. Stojąca obok, ciemnowłosa kobieta
miała nogi tak chude i długie, że przywodziły na myśl szczudła. Nie potrafił sobie przypomnieć,
czy była tam już wcześniej, czy wyłoniła się z nicości.
– Pani też to widzi…? – odezwał się docent, gdy udało mu się w końcu nabrać powietrza w płuca.
– Czy ja to widzę? Ja to nawet przewidziałam – odpowiedziała zadowolona, otwierając oprawiony w
skórę kajet. Zaczęła notować.
– Coś takiego – szepnęła, zbliżając się do krawędzi. Krefka bał się ruszyć choćby paluchem u stopy.
Nagle przypomniał sobie, skąd zna jej twarz. Była zatrudniona w Instytucie Magii Eksperymentalnej,
widywał ją czasami przy okazji święta Uniwersytetu. Jeśli to w ogóle możliwe, poczuł się jeszcze
gorzej. Magia eksperymentalna z zasady budziła w nim niepokój. Jakim czubkiem trzeba być,
zastanawiał się czasami, żeby eksperymentować z czymś i tak już skrajnie niebezpiecznym, nawet
przy bardzo konwencjonalnym zastosowaniu.
– Co takiego konkretnie? – zapytał, nie do końca pewien, czy chce znać odpowiedź.
– Miasto ma czkawkę.
Czajka, stojąca obok Krefki czarownica kwantowa, jak zwykle się przedstawiała, należała do grona
osób dociekliwych – ona także zauważyła, że wszystko dzieje się inaczej, niż powinno. Miasto
zapadało się, eksperymenty prowadzone w laboratorium fiksowały. Nie, żeby dotychczas wszystko
przebiegało zgodnie z planem, nie dlatego przeprowadzało się eksperymenty, wymykały się jednak
spod kontroli na nieznaną dotąd skalę.
– Czy to normalne, że miasto ma czkawkę? – Krefka z trudem silił się na uprzejmość. – Rozumiem
nawet sraczkę, patrząc po kolorze wody w Odrze, ale czkawkę?
– Nie czytał Pan zapewne Creatio ex sinistra – stwierdziła. Jedno spojrzenie na sparaliżowanego
strachem Krefkę wystarczyło, żeby zyskać pewność, że umknęła mu ta lektura.
– Czkawka to złożone zjawisko magiczne, doprowadzające do odklejania się światów. Świat na skutek
czknięć traci swoją przyczepność i zaczyna wywijać się na lewą stronę. Każde czknięcie powoduje
pogłębienie wywinięcia. Prędzej czy później zupełnie zassie nas pokrywająca lewą stronę
rzeczywistość. – Krefka jęknął. Było to wszystko, co miał do powiedzenia w temacie.
– Naukowcy z naszego Instytutu odkryli ją przeszło dwa lata temu. Udało się nawet opracować
w laboratorium dokładny model zjawiska. Musiało się panu obić o uszy – Czajka spojrzała na Krefkę
znad kajetu. – Spektakularny sukces.
A jednak, pomyślał Krefka. Historia bardzo późno zaczyna interesować się gorącymi wiadomościami
dnia dzisiejszego.
– … i ta czkawka wzięła się z niczego? – dociekał.
– Gdzie tam, wszystko ma swoją przyczynę. Kojarzy pan siedemnasty południk wyznaczony przez
Jungnitza, przecinający Wieżę Matematyczną?
– Zapewne spektakularny sukces. – Krefka stawał się coraz bardziej zdegustowany.
– Niekoniecznie. Jungnitz pomylił się w obliczeniach o 2 minuty i 5 sekund kątowych na zachód.
Byłaby to zupełnie nieistotna pomyłka, gdyby przy okazji wyznaczania fałszywego południka
nie dokonał zbyt głębokiego nacięcia w tkance miasta – Czajka umilkła na chwilę, odsuwając się
od krawędzi rzeczywistości dojrzewającej wewnątrz Uniwersytetu.
– To nacięcie stawia nas na granicy.
– Na granicy czego, przepraszam bardzo? – Głos Krefki zadrżał histerycznie.
– Na granicy magii – Czajka zrobiła teatralną pauzę. – Miasto zbudowane na lewej stronie,
pochłaniające nas teraz, jest zupełnie jej pozbawione.
Zapadła cisza.
Krefka zrobił duży krok w tył i wyciągnął zza pazuchy fajkę z gruszkowego drewna.
– Zapowiada się wspaniałe lato – mruknął z przekąsem