Królowa Otchłani
Kamila Szmigiel
– Jeszcze jedna córka – powiedział goblin.
– To? To bękart mojego świętej pamięci małżonka z pomywaczką! Wzięłam z dobrego
serca pod swój dach, ale…
Dziewczyna, z którą Iwo tańczył na balu ani odrobinę nie przypominała służącej.
Stawiał na córkę kamieniczniczki, ale ona oszukiwała i obcięła sobie kawałek pięty, żeby
dopasować stopę do pantofelka.
– Niech przymierzy pantofelek – rozkazał Iwon.
Rita błysnęła białymi zębami i wsunęła pantofelek na opuchniętą stopę. Złoto zalśniło
na umorusanej skórze.
– I mam do pary – powiedziała i wyciągnęła drugi but zza fartucha.
Kiedy zrobiła kilka kroków, nikt nie miał wątpliwości.
– Pokłońcie się przed lubą przyszłego mera – westchnął goblin i jako pierwszy upadł
na kolana.
Przestraszony Iwon był przekonany, że doszło do pomyłki, ale nie powiedział tego
głośno. Zaprowadził służącą do automobilu i rozkazał wieźć się do rezydencji.
– Zechcesz wychylić lampkę wina za nasze przyszłe małżeństwo, ma chérie?
– Ajuści! – powiedziała donośnie i zachichotała, kiedy prędkość automobilu rozwiała
jej warkocz.
Ojciec Iwona również był pewien, że to jakaś sztuczka i potajemnie kazał przymierzyć
pantofelek wszystkim kobietom w mieście po raz drugi. Nadal jednak pasował tylko na Ritę i
wesele musiało się odbyć. Goście mieli ubaw po pachy z panny młodej, która nagle obrzuciła
Iwona tortem, a następnie zażyczyła sobie kartoflanki i porządnej kaszanki.
– Ej, mężuniu, coś mi na żołądku siadło. Pewnikiem te wasze morskie flaki. Kto to
widział, muszle jeść – powiedziała Rita i poklepała Iwona po plecach. – Muszem wyliźć na
chwilę.
Co bardziej dystyngowani odetchnęli z ulgą, kiedy poczłapała do ogrodów.
Za żywopłotem Rita złapała się za brzuch i zwymiotowała.
– Już niedługo będzie widoczny – powiedział słodki, damski głos.
Rita skuliła się.
– I co tera?
– Nic, jesteś przecież wielką panią. Chowaj się z tym, ile możesz, ale nie za długo. A
jak urodzi się za kilka miesięcy, to lekarz im powie, że wcześniak. I uwierzą.
Rita zachichotała i przytuliła się do pięknej nieznajomej. Potem obie siadły na ławce
pośrodku zielonego labiryntu i Rita z trudem ściągnęła złote pantofle.
– Ale mi kulosy od tego cholerstwa puchną. Nie ma to jak trepki.
*
Kiedy zaczęło jej się spóźniać, Rita zebrała wszystkie oszczędności: te dorobione w
fabryce bawełny, te trochę podkradzione pani i wreszcie te zostawione jej przez zmarłą matkę.
Niewiele tego było, ale łudziła się, że starczy.
– Dzień dobry, matko chrzestna – bąknęła Rita, kiedy weszła do szklanego domu.
– Aaa, kopciuch od Klotyldy! Tak się zastanawiałam, kiedy przyjdziesz.
Rita zadarła głowę. Matka chrzestna w najlepsze chodziła po suficie i szyła pajęczyny.
– No, miło, żeście o mnie myśleli. Przychodzę o Jakoba, wiecie? Żenić się ze mną nie
chce, no…
– Trzeba się było lepiej prowadzić.
– Jak! Zaklinałam mu się na wszystko, że jak byłam z nim, to tylko z nim. Sam mówił,
że co wcześniej, to się nie liczy. I ślub obiecywał!
– Wszystko by ci obiecał, bylebyś z nim poszła. I teraz masz. Zostaniesz się z
bękartem, tak jak twoja matka. Ona chociaż umarła przy porodzie, ale to chorowitka była. Ty
masz krzepę, przeżyjesz.
Rita poczuła, jak do oczu napływają jej łzy.
– Matko chrzestna, proszę, zaurocz mi Jakoba! Dam ci wszystko, co mam.
– Magia ma swoje granice.
– Nieprawda! Sklepikarce Janie sprzedałaś urok na chłopa!
– Magia ma swoje granice dla takich gołodupców jak ty – skwitowała matka chrzestna
i zachichotała razem z rzeszą wiernych pająków.
Rita bez słowa wybiegła ze sklepu i rzuciła się na oślep. Nawet nie zauważyła, kiedy
dobiegła do rynku i zderzyła się z jakimś tłustym jegomościem.
– Czego? Trza było wcześniej przyjść, se miejscówę zająć – warknął i zagryzł
zdenerwowanie golonką.
Dopiero teraz skołowana Rita uświadomiła sobie, że wpakowała się w sam środek
dożynek.
– Maluczcy z Ydines, przed wami ostatnia atrakcja festynu! Upiorzyca z dna otchłani
złapana specjalnie na życzenie naszego mera! – zapowiedział merowy goblin i skłonił się.
Rita przepchnęła się do pierwszego rzędu, żeby lepiej widzieć i czymś poprawić sobie
humor.
Kiedy podniesiono kurtynę, szybko pożałowała. Po ciasnej scenie rzucała się
niesamowicie blada istota, przez którą przechodziło zachodzące słońce. Krzyczała w obcym,
gardłowym języku, bodła długimi rogami i chaotycznie targała włosy czarniejsze od smoły.
Niespodziewanie zrywała się, żeby odlecieć na błoniastych skrzydłach, innym razem
wierzgała sowimi stopami.
– Upiorzyca zostaje z nami do końca dożynek! Nie bójcie się, jest zupełnie niegroźna!
– krzyknął syn mera i oblał ją winem.
Rzeczywiście, gdy tylko diablica próbowała się zbliżyć do jasnoniebieskiego kręgu,
odbijała się od niego jak wściekła piłka. Dzieci robiły głupie miny, kobiety ubliżały jej, ile
wlazło, a gapie śmiali się w niebogłosy i obrzucali ją to zgniłymi warzywami, to resztkami z
jatki. Rita poczuła ścisk w żołądku i nie były to mdłości od ciąży. Było jej po prostu żal tego
stworzenia. Ile to razy ludzie nią tak poniewierali: macocha odmroziła ręce na zimie, Jakob
psami poszczuł, jak przyszła o dzieciaku powiedzieć, matka chrzestna wyrzuciła ze sklepu.
Gdy wszyscy spali w strojnych kamienicach, Rita wróciła na rynek. Upiorzyca leżała
skulona w kłębek, lecz nie spała. Rita ostrożnie zbliżyła rękę do płonącego kręgu, ale
upiorzyca pokazała kły i chciała ją ugryźć.
– Nie bój się, przyszłam ci pomóc – powiedziała Rita i wymazała krąg fartuchem.
Jasnoniebieskie płomienie opadły.
– No, kysz, leć sobie, jesteś wolna.
Diablica spróbowała się podnieść, ale upadła na scenę.
– Hu, co to z ciebie za chucherko! Ino byś się pewnie w ogniu grzała. Jako te
salamondre – mruknęła Rita.
Zdjęła swój płaszcz i narzuciła na upiorzycę, a potem pomogła jej zejść ze sceny.
Zaprowadziła ją do komórki, do której nikt nie zaglądał i dała koc. Rano przyniosła jedzenie i
koszulę. Później, po wyszorowaniu na kolanach trzech pięter wróciła z wodą do przemycia
ran. W mieście wszyscy boleli nad stratą atrakcji, ale syn mera sprowadził nowe gobliny
służebne i trochę się udobruchali. Poza tym nazajutrz miał odbyć się bal maskowy.
Gdy Rita zeszła do komórki następnego wieczora, upiorzycy już nie było. Rita
wzruszyła ramionami i odwróciła się do wyjścia. Nagle rozdarła się na całą kamienicę, bo oto
zobaczyła przed sobą bladoniebieską kobietę w bogatej, satynowej sukni i czarnych lokach
ufryzowanych na złotym porożu.
– Ło matyrdyjo! Nie duś mnie! Miej litość nad dzieciokiem! – wychlipała Rita i
skuliła się.
– Wiesz, kim jestem? – zapytała piękna nieznajoma z obcym akcentem. – Wiesz?!
– No, dia-diablicą jaką?
– Królową otchłani! Wszyscy najświętsi kapłani i mędrcy sprowadzili mnie tutaj na
zachciankę merowego chłopaka. Pożałuje! Wracając do meritum, gdyby nie ty, tkwiłabym w
tym cholernym kręgu może i całą wieczność! Chyba że mój mąż wreszcie by sobie o mnie
przypomniał, ale wątpię. Pewnie ucieszył się na moje zniknięcie.
– Przykro mi – wybełkotała Rita.
– A mi nie. Mów, czego chcesz, zanim pójdę zagryźć mera i jego watahę.
Rita zamarła.
– No? Pośpiesz się, jestem głodna.
– Mogę sobie czegoś chcieć?
– Chyba właśnie to oznajmiłam, prawda?
– Chcę, żeby Jakob się ze mną ożenił i mnie kochał, bardzo-bardzo-bardzo! –
wyrecytowała jednym tchem Rita.
– Ale beznadziejne życzenie.
– Czyli nie możesz go spełnić? Tak jak matka chrzestna? Jezuniu, przecież to
naprawdę jego!
– Jak śmiesz mi ubliżać! Jestem królową otchłani, nie kuglarką! Ja mogę wszystko,
nawet szastać imieniem na lewo i prawo! – wrzasnęła diablica, aż się szyby zatrzęsły.
– Prze-przepraszam – wydusiła Rita i rozpłakała się już na całość.
– Nie wyj. Pomyśl lepiej, bo głupia nie jesteś – mruknęła upiorzyca i oczy jej się jakoś
dziwnie zaświeciły.
– Nie chodziłam do szkoły nigdy. Pisać nie…
– To nie jest mądrość. Masz spryt. Pomyśl, co to jest Jakob. Buty szyje. Chcesz, żeby
twoja córka całe życie u obcych robiła jak ty?
– To będzie dziewczynka?
– Mówiłam hipotetycznie. Ale tak.
– Nazwę ją Susi. Albo Marie…
– Skup się. Kto byłby dobrym ojcem?
– No… ktoś bogaty. Ale to dziecko Jakoba, przysięgam!
– Otóż to. Ktoś bogaty, dobrze urodzony. Taki… mer. Chciałabyś być merową? Upaść
swoje dziecko słodyczami jak świniaka i wysyłać je na naukę klawikordu z innymi snobkami?
– Ale… jak to tak…
– Mówiłam, że jestem królową otchłani. Dla mnie nie ma czegoś takiego jak granica –
powiedziała diablica i wyszczerzyła ostre kły. – Zastanówmy się. Mer urządza bal dla
synusia.
Jej podwójne źrenice zapłonęły i Rita zobaczyła w nich swoją panienkę, z którą syn
mera tańczył cały czas.
– Chyba się w sobie zakochali – mruknęła Rita.
– Co z tego? Patrz.
Na salę wpadł zziajany żebrak prowadzony przez straże.
– Rynek się fajczy! Rynek!
– Zaczekaj! Nie zapytałem cię o imię! – krzyknął mer do panienki.
Ale ona nie słyszała. Goście biegli do powozów i automobilów, żeby tylko ratować
swój dobytek. Nikt nie zauważył, kiedy w popłochu panienka zgubiła złoty pantofelek. Mer
podniósł go i stwierdził:
– Ożenię się z tą, na którą będzie pasował.
– A teraz idź na górę. Twoja pani i panienka zaraz przyjadą. Resztę zostaw mnie –
zachichotała diablica.
Kamienica pani nie zdążyła się zaprószyć i panienka narzekała, że mogły zostać
dłużej.
– Lepiej dmuchać na zimne! – zagdakała matka i pomogła jej zdjąć gorset. – Rita!
Gdzie jest kolacja?
– Właśnie niosę, psze pani.
– No, nawet się posta… Tfu! Smaku nie masz?
Po kolacji panienka z matką zasnęły kamiennym snem. Diablica bezszelestnie wsunęła
się do sypialni i pochyliła się nad pantofelkiem. Wymamrotała kilka słów i wykąpała go w
księżycowym świetle. But to kurczył się, to rósł.
– A jej stopa? – wyszeptała Rita.
– Będzie za duża.
– Ale wcale nie wygląda! Co za cudny czar! Jeśli się uda, to zapraszam na wesele! –
sapnęła Rita i przytuliła diablicę.
– Ça suffit! Co za poufałość! – warknęła upiorzyca i rozpłynęła się w nocy.
Rano Ritę obudził wrzask panienki.
– Za ciasny! Nie pasuje! Maman, co mam robić?
– Musimy ściąć piętę – załkała pani.
Magia diablicy naprawdę nie miała granic!
– A może po prostu to ty ich nie masz? – zapytała upiorzyca, która właśnie wyszła z
piecyka.