Ocalenie
Adam Sapierzyński
Nad wschodnią częścią miasta zgromadziły się gęste chmury. Kłęby czerwonych
obłoków z żółtawymi pasmami na obrzeżach przypominały spreparowany organ.
Gdy od wewnątrz pobudziły je do życia świetlne rozbłyski, monstrualne serce zatętniło
gromem.
— Szybciej! Zostaliśmy w tyle! — Gustaw von Revent upominał swoich studentów,
którzy zatrzymywali się wpół kroku ze skrzynkami, czy stertami powiązanych sznurkiem
papierów pod pachą, by z niemym przerażeniem wpatrywać się w niebo. Autorytet profesora
toczył nierówną walkę z podobnym burzy żywiołem, który domagał się uwagi narastającym
pomrukiem.
Von Revent, zapierając się obcasami o pochyłe burty drewnianej fury, z zakasanymi
rękawami ładował na nią kolejne pakunki. Był mężczyzną w sile wieku, wełniste włosy
i eleganckie bokobrody lśniły srebrzyście na tle jego czerwonej z wysiłku, surowej twarzy.
— Panno Gedren! Proszę podać mi z łaski swojej ten kuferek. Lissi, dziewczyno,
mówię do ciebie! — zawołał z wysokości wozu do wysokiej, szczupłej dziewczyny.
— Nie mogę uwierzyć, że tak po prostu je zostawili — odszepnęła nieobecnym
głosem.
Na pierwszy rzut oka Lissi Gedren nie wyróżniała się na tle pozostałej czwórki
studentów. Z włosami upiętymi ciasno w regulaminowy kok z tyłu głowy i w czarnej
mundurowej kurtce ze złotymi epoletami i czerwonymi wyłogami, Lissi można było równie
dobrze pomylić z jednym z chłopców.
Jedyną dzielącą ją od rówieśników różnicą był kompletny brak zainteresowania
złowieszczą chmurą nad miastem ani równie groźnym pokrzykiwaniem von Reventa. Lissi
nie odrywała wzroku od dziesiątek par wlepionych w nią ciekawskich oczu — od tych
dużych, głębokich i ciemnych jak kule do dywinacji, przez średnie, błyszczące jak klejnoty,
szafirowe i żółte z pionową szczeliną, aż po najmniejsze, czarne jak paciorki. Porzucone
w pośpiechu zwierzęta: konie, psy, koty, a nawet kilka tresowanych kruków, kręciły się
po podwórzu bez celu, próbując znaleźć sobie miejsce pośród uwijającej się gromadki
studentów.
— Panno Gedren, ta furmanka z ledwością pomieści naszą szóstkę. Jeśli będziesz
dalej się ociągać, chętnie przeznaczę twoje miejsce na coś bardziej przydatnego.
— Co z nimi będzie? Profesor Cornelius odjechał przed kwadransem, bez Karli
i Szaraka… — Lissi wciąż trwała w bezruchu, spoglądając na nieosiodłaną karą klacz,
skubiącą kępkę mchu przy cembrowinie, oraz na dużego kudłatego psa, warującego
u jej kopyt. Szarak wydawał się jej stokroć dostojniejszy od samego profesora Corneliusa.
Oczy przysłaniały mu gęste brwi, a u pyska zwieszało się okazałe, mokre brodzisko.
— Twoja troska jest wielce rozczulająca — mruknął von Revent, odbierając od innego
ucznia zawinięty niedbale w papier stosik książek i upychając go pod ławeczką. — Nic im
nie będzie. Rozłamowcy nie idą po nasze psy i konie.
— Czego od nas chcą? — zapytała trzeźwiej Lissi, zwróciwszy w końcu wzrok
na profesora.
— Do pioruna, Panno Gedren! Chcą przejąć miasto i jego najważniejszą uczelnię,
co zapewne nastąpi już niebawem. Nikt z choćby szczyptą talentu nie będzie tu bezpieczny.
Nawet ty, z tymi twoimi niezgrabnymi palcami i pamięcią kanarka…
Przerwał mu dochodzący z oddali suchy trzask. Von Revent zdążył podnieść głowę,
żeby zobaczyć, jak z kłębowiska na wschodzie wysnuwa się pojedyncza włóknista wiązka
i z rozpędem sunie po szarobłękitnym niebie jak smuga krwi, wpuszczona do naczynia
z gęstym płynem. Koniec wiązki uczepił się jednej z iglic górującej nad dolnym miastem
rezydencji, a cały kompleks na ułamek sekundy rozbłysł na oczach wszystkich karminowym
światłem. Potem eksplodował. Ogień wytrysnął ze wszystkich bram i okien, omiatając
i podpalając zarówno okoliczne budynki, jak i drzewa z pałacowego parku. Z wysokości
wzgórza widzieli krótkie iskrzenie ich bujnych koron, tuż przed tym jak zmieniały się
w czarne kikuty.
— Dość tego! — zakrzyknął von Revent, zeskakując z wozu. Chwycił Lissi brutalnie
za rękę. — Na wóz, natychmiast.
Coś u stóp dziewczyny zamiauczało rozdzierająco, ocierając się o jej kostkę. Spojrzała
w dół i rozpoznała Aske, czarną kotkę, która od zawsze pomieszkiwała w pracowni
alchemicznej. Opiekująca się nią doktor Perre opuściła szkołę jako jeden z pierwszych
nauczycieli, odjeżdżając dorożką, zapakowaną po sam dach brzęczącymi skrzynkami. Aske
kręciła się od tej pory smętnie po całym kampusie, świdrując złotymi oczami każdego
potencjalnego karmiciela.
— Dlaczego wszyscy uciekają? Czemu się nie bronimy? Zostawimy wszystko
na pastwę Rozłamowców?
— Głupia dziewucho! — warknął na nią von Revent, ściskając jej ramię tak mocno,
że odpowiedziało promieniującym bólem. Kot zjeżył się i naprychał na profesora — Jeśli
umknęło to twojej uwadze, jesteśmy kompletnie nieprzygotowani! To, co tam widzisz, to nic
innego jak Agonia Kammotha, najcięższa magiczna artyleria. To oznacza, że jest z nimi
dziesięciu, a może i dwudziestu naprawdę zdolnych czarnoksiężników.
— Jeszcze wczoraj była nas tu ponad setka! Arcymistrzowie republiki oraz
ich uczniowie! — Lissi daremnie szukała wzrokiem pomocy wśród rówieśników, którzy
grzecznie zasiedli już na furmance jak kury na grzędzie, zwiesiwszy głowy.
— Moja w tym głowa, by nikogo nie ubyło z tej setki…!
Znów trzasnęło. Tym razem bliżej, tak blisko, że aż zamrowiło ją w uszach. Świat
w mgnieniu oka nabrał karminowych barw, kiedy wiązka magicznej energi spłynęła z nieba
jak flara na otwarte na oścież bramy uczelni.
— Magrids Heligesmant`l! — krzyknął w ostatniej chwili von Revent i gwałtownie
wyrzucił ręce przed siebie. Jego głos utonął w ogłuszającym huku, z którym błękitnawy
podmuch przetoczył się przez podwórze i zderzył z potężną eksplozją kilkadziesiąt metrów
dalej. Ogień wspiął się po pół przezroczystej bańce i zasłonił świat jak wezbrana fala rzeki
płomieni. Koń, zwany Karlą, rżał, potrząsając łbem. Kruki krakały przeraźliwie, trzepocząc
skrzydłami w chaotycznych piruetach tuż nad ziemią. Kotka Aske czmychnęła pod wóz.
Tylko Szarak, położywszy uszy po sobie, leżał cicho przy studni, nerwowo łypiąc
spod kudłatych brwi.
Gustawowi von Revent pot spływał z czoła gęstą strugą. Zamrugał i obejrzał się
za siebie, na skulonych na wozie uczniów. Dygotali z przerażenia, kolana i łokcie latały im
jak obluzowane w stawach. Ale żyli. Tarcza, nakrywająca dziedziniec niby szklana kopuła,
dymiła błękitną parą pod naporem płomieni. Ale wytrzymała.
— Na Święty Kaganek, żyjemy… — von Revent wypuścił wstrzymany na dobrą
minutę oddech, po czym przeniósł wzrok na Lissi.
Dziewczyna trwała niezłomnie jak posąg, wryta stopami w ziemię. Wyswobodzone
włosy podrygiwały na falach opływającej ją jeszcze energii. Palce smukłych dłoni wciąż
składały się w perfekcyjną Pieczęć.
— A niech mnie — pokręcił głową z niedowierzaniem. — Dziewczyno, bez ciebie
nie dałbym rady! Usmażyliby nas jak skwarki.
Lissi, wciąż nieruchoma, próbowała objąć szeroko rozwartymi oczami ogrom
zniszczeń za bramą. Ogień ryczał, pożerając od środka budynki pensjonatu i pobliskiej
gospody. Wszystko w ich wnętrzu, cokolwiek nie wyniosło się lub nie zostało zabrane,
wyparowało z dymem przez wysadzone drzwi i okna.
— Zabierajmy się, zanim uderzą ponownie… Panno Gedren, proszę.
Dziewczyna stanęła naprzeciw von Reventa na szeroko rozstawionych nogach,
chwiejąc się przy tym lekko.
— Nigdzie się stąd nie ruszę. Nie zostawię zwierząt — zapewniła twardo.
Również ku jej własnemu zaskoczeniu, na tarczy pozłacanego prawego epoletu
przysiadł jej nagle jeden z kruków. Skubnął frędzel i zakrakał krótko, z aprobatą. Lissi
uśmiechnęła się do niego blado.
— Co chcesz zrobić? Umrzeć w porywie empatii? — jęknął zrezygnowany
von Revent. — Jak na swój wiek, dokonałaś już niemożliwego. Magia też ma swoje granice!
Popatrz na siebie, ledwo stoisz na nogach.
Lissi przysiadła z trudem, tylko po to, by cmoknięciem i ruchem ręki przywołać kotkę
spod furmanki. Aske, miaucząc, zupełnie nie po kociemu przybiegła do niej raźno i otarła
pyszczek o cholewę wysokiego buta.
— Panno Gedren, ostatnia szansa — ostrzegł drżącym głosem von Revent.
Dziewczyna odwróciła się i niepewnym krokiem ruszyła w kierunku Karli, która
zdenerwowana, okrążała studnię powolnym kłusem, jak na niewidzialnej lonży. Lissi
nie dosłyszała już słów profesora, tylko skrzypnięcie kozła za plecami. Strzeliły lejce, koła
wozu zaterkotały pośpiesznie po brukowanym dziedzińcu. Furmanka wytoczyła się
przez osmaloną, lecz niezłomną bramę i zniknęła w dole ogarniętej pożarem ulicy.
Lissi objęła Karlę za szyję i przywarła do niej mocno. Klacz uspokoiła się zaraz, ale
osamotniona dziewczyna poczuła, jak z niej samej odpływa cała dzielność. Rozejrzała się
po dziedzińcu, zasnuwającym się gryzącym dymem. Drobiny popiołu wirowały w powietrzu
jak płatki śniegu. Wokół niej w coraz gęstszą gromadę zbijały się kolejne zwierzęta, wznosząc
ku niej oczy. Kiedy pod ręką poczuła zmierzwioną sierść na pysku Szaraka,
z jej gardła wydobył się szloch.
— Tak bardzo chciałabym nas ocalić — załkała. — Przepraszam.
Burzowe kłęby nadciągały, błyskając krwistą czerwienią. Lissi przeczuwała,
że Rozłamowcy przygotowują się do ostatecznego ataku.
— Już wiedzą, co potrafisz i przyjdą po ciebie — odezwał się nagle chrapliwy głos
z dołu. Lissi aż podskoczyła. Bursztynowe ślepia błysnęły do niej bystro zza popielatych
kłaków.
— Szarak! — zakasłała, wytrzeszczając oczy.
— Nie znoszę tego imienia — mruknął pies zza gęstwiny szacownej brody. —
Wytwór nader pospolitego umysłu. Czemu się jednak dziwić, młody Cornelius od początku
podśmiardywał mi łajnem.
— Do mnie zwracał się per “pchlara”, uwierzysz? — prychnęła Aske, po czym
oblizała łapę i potarła nią ucho.
— Kim wy jesteście?! — wyrzuciła z siebie Lissi, kręcąc głową.
— Pani Gedren, jesteśmy tymi, za kogo nas wzięłaś od pierwszego spotkania —
ukłonił się Szarak. — Istotnie, twoi profesorowie nigdy nie zaprzątali sobie mądrych głów
pytaniem, kim są ich czarodziejscy chowańcy. Od dwustu lat przechodzimy z rąk do rąk,
służąc tej uczelni. Przeżyliśmy naszych mistrzów i uczniów ich uczniów. Ty jednak od razu
zobaczyłaś w nas coś więcej niż zwierzęta, czyż nie?
— Tak, tak! — zakrakał kruk, przelatując jej tuż nad głową.
— Mamy dość oleju w głowach, by stąd wiać — odezwała się do niej Karla, sapiąc
ciepło do ucha. — Ale nie mogliśmy zostawić cię z tym durniem.
— Von Revent mógłby równie dobrze wydać cię Rozłamowcom. Założę się o świeżą
wątróbkę, że rozstawili czaty na drogach — Aske mlasnęła i zmrużyła głodne oczy.
— Ja chyba śnię…
— Pani Gedren, jak myślisz, kto pokierował twoją ręką, gdy uderzyli w nas
Rozłamowcy? Okazałaś się nie tylko posłuszna, ale i całkiem pojętna. Możemy jeszcze
nauczyć cię paru sztuczek.
— A więc potraficie czarować? — roześmiała się nagle Lissi, dochodząc do wniosku,
że nawdychała się zbyt dużo czadu.
— Ten nadęty głupiec nie miał pojęcia, o czym mówi. Magia nie zna granic. Dlaczego
tylko ludzie mieliby jej używać? Patrz! – Szarak skinął w górę.
Lissi podążyła za nim wzrokiem i ujrzała parę kruków, które, wykrakując
niezrozumiałe inkantacje, rozjarzyły się jak węgle i pomknęły z fantastyczną prędkością
w kierunku magicznej burzy, ciągnąc za sobą ogony złocistego blasku. Niby dwie komety
wpadły w sam środek kłębowiska i przebiły je na wylot. Nawróciły i uderzyły raz jeszcze,
tnąc je jak świetliste pociski. W krwistych obłokach coś zatrzeszczało i zgasło, po czym
zaczęły rozpadać się z wolna i rzednąć.
— To im da do myślenia. Wsiadaj — zachęciła dziewczynę Karla, pochylając łeb.
Wciąż oniemiała Lissi posłuchała i przytrzymując się grzywy wdrapała się na błyszczący
grzbiet karej klaczy. — Trzymaj się mocno. Przebijemy się przez wszystko, co postawią
na naszej drodze.
— My zajmiemy się w tym czasie dwudziestoma czarnoksiężnikami. — prychnął
Szarak, prowadząc pozostałe zwierzęta jak karny oddział. — Jak to było, Aske? Ilu
czarodziejów potrzeba do odkręcenia słoika?
— Pięciu. Jeden trzyma wieko, a czterech wiruje stołem.
— Właśnie — roześmiał się Szarak. — Dalej, wiara, pokażmy Pani Gedren, co
potrafimy. Spillauf’r!
Oczy zwierząt zaświeciły miriadami kolorów, a nieujarzmiona i wściekła energia
wydobyta z ich kłów i pazurów popędziła przez dym i płomienie.