Uczeń skrzata
Opowiadanie „Uczeń skrzata” autorstwa Bartosza Kumora, nagrodzone główną nagrodą w konkursie Kryształowych Smoków 2018.
Mówiono różnie, ale do mnie Rupert przyszedł po północy. Był niewysoki, rudy, w zielonych, podartych ubraniach. Miał lekko zakrzywiony nos otoczony piegami, złotawe oczy. Nie był gościem, którego chce się, albo nawet spodziewa się, widzieć na progu po północy. Zwłaszcza, jeśli miało się tak ciężki wieczór jak mój.
Otworzyłem, bardziej z przyzwyczajenia niż chęci, a on od razu wskoczył do przedpokoju, niepokojąco szybko zdjął buty i zanim otrząsnąłem się z szoku siedział już w salonie, rozglądając z zainteresowaniem tymi swoimi złotymi oczkami. Wszedłem, przełykając ciężko ślinę. Wiedziałem, że nie ma sensu tłumaczyć mu, że przyjmuję tylko w gabinecie i trzeba się umówić. To nie był ten typ. Wiedział, że dostanie, czego chce, bo zawsze tak było. Odwiedził mnie już dwa razy wcześniej. Za każdym razem był ostatnią osobą, jaką chciałem oglądać. Ten chłopak miał wszystko z wyjątkiem urody. Nalałem mu mleka i przyniosłem ciasto. Nawet nie podziękował. Usiadłem na fotelu obok niego.
– Co cię sprowadza, Rupercie? – zapytałem.
– Rumplestiltskin jest chory. Ma gorączkę.
– Twój… ojciec?
– Nie jest moim ojcem, mówiłem ci, Tomaszu. Jest moim mistrzem.
– Ale ustaliliśmy też, że przeniosłeś na niego uczucia zazwyczaj związane z ojcem. Słuchaj, Rupert, jesteś uroczym chłopcem, ale jest późno, a cokolwiek jest Rumplestiltskinowi, to założę się, że nie wymaga to konsultacji z terapeutą.
– Ale on chce przekazać mi moc już teraz. Zwariował, Tomaszu. Nie znam nikogo oprócz ciebie, kto zajmuje się wariatami.
– Nie zajmuję się…
– Wiesz, o co mi chodzi.
Wiedziałem. Rumplestiltskin przysłał do mnie chłopaka, żebym przygotował go na taką ewentualność, ale temat ucichł po tamtej jednej, cholernie niezręcznej rozmowie.
– Rupercie… Decyzja należy do ciebie. To oczywiste, że twój mistrz chce, żebyś przyjął jego schedę, ale ty jesteś wolnym człowiekiem. Nie zapominaj też, że szkolił cię przez te wszystkie lata.
– Tylko trzy.
– Nawet jeśli. Rumplestiltskin w ciebie wierzy. Wierzy, że dasz radę… robić waszą robotę. Mało o kim wypowiadał się tak pochlebnie jak o tobie. Naprawdę.
– Mówisz tak, bo jest późno, urodziny twojej córki były beznadziejne i chcesz, żebym sobie poszedł, ale nie umiesz zostawić człowieka w potrzebie. To bez sensu, że w ogóle pomyślałem, że możesz mi pomóc.
Rupert wstał i zebrał się do wyjścia, jednak złapałem go za ramię.
– Mówiłem ci, dlaczego zostałem twoim terapeutą?
Pokręcił głową.
– Kiedyś… Kiedyś bardzo zakochałem się w pewnej dziewczynie. Była wspaniała, ale nie mogliśmy być razem przez kilka czynników. Miała wyjechać do pracy za granicą, pochodziła z dobrej rodziny i rodzice znaleźli jej narzeczonego, po prostu nie mogło nam wyjść. I wtedy przyszedł do mnie Rumplestiltskin. Powiedział, że może zrobić tak, że będę z nią. Nie chciał wtedy nic w zamian, rzucił tylko, że „wszystko ma swoje konsekwencje i nie ma nic za darmo”. Powiedział, że pewnego dnia przyjdzie odebrać swój dług. Przez lata myślałem, że podpisałem cyrograf z diabłem. Weronika dostała lepszą propozycję pracy na miejscu, ten jej narzeczony zachorował na syfilis, rodzice zgodzili się na, jak to nazwali, mezalians… Byliśmy szczęśliwi. Kilka lat. Urodziła nam się córka, przez chwilę bałem się, że twój mistrz będzie chciał ją, tak jak w baśni, ale nie przyszedł. Weronika zrozumiała wtedy, że nie jestem byle psychiatrą, że znam kogoś potężnego. Zaczęła chcieć więcej i… I Rumplestiltskin przyszedł. Wybłagałem go, żeby jej nie słuchał, nie chciałem ryzykować więcej. Zostawiła mnie, zabrała córkę. Nie rozumiała, co oznaczałaby umowa z twoim mistrzem, że nie ma nic za darmo. Po ostatniej rozprawie rozwodowej Rumplestiltskin przyszedł ponownie, to było prawie cztery lata temu. Powiedział, że znalazł ucznia, następcę. Ciebie. Spłatą mojego długu okazało się przygotowanie cię do przejęcia mocy. Widzisz więc, że nie mówię tak, żeby cię spławić. Rupercie, wiesz, ilu uczniów miał dotąd Rumplestiltskin? Żadnego.
– Nie chcę tej mocy. Kiedyś chciałem, o tak. Ale już nie chcę. Boję się. Żyć tak długo
i wiedzieć wszystko i wszystko móc… Do tego stać się takim jak on? To mój mistrz, kocham go, ale jest podły. Nie wiem, czy dam radę być taki sam. Kilka dni temu wyrwał facetowi język, bo ten nie dotrzymał umowy. Rozumiem, że wszystko ma swoją cenę, ale… Nie chcę taki być.
– A kto każe ci być takim samym? Masz być następcą, a nie kopią. Z mocą przychodzi wielka odpowiedzialność, oglądałeś Spider-mana, prawda? Jesteś dobrym chłopakiem, Rupercie, wierzę, że nie przestaniesz być taki po otrzymaniu jego mocy.
– Z początku nie, ale później…? Nawet ty nie możesz mi obiecać, że nigdy się nie zmienię, że nie zacznę handlować mocą za dzieci w nadziei na następcę. Boję się.
Trudno orzec, który z nas bał się wtedy bardziej, jednak kiedy Rupert opuścił moje mieszkanie koło trzeciej nad ranem widziałem w jego złotych oczach iskierkę pewności siebie. Czułem, że iskra ta wybuchnie płomieniem, kiedy tylko przyjmie z rąk Rumplestiltskina swoje dziedzictwo. Ja spłaciłem swój dług jednemu skrzatowi, drugi, o dziwo, miał dług u mnie. Cała reszta życia nadal była w rozsypce, ale przynajmniej miałem swój gabinet, pacjentów
i czas na krzyżówkę. Cieszyłem się tym spokojem, aż do innego wieczoru, kiedy w moim salonie znikąd pojawił się Rupert. Nie był już tym samym chłopcem. Nadal nie był zbyt urodziwy, ale zielone szaty zastąpił szarymi ze złotymi nitkami, oczy miał całkowicie złote. Pojawił się niespodziewanie, o mało nie dostałem zawału. Uśmiechał się sztucznie.
– Witam, doktorze – oznajmił skrzekliwym głosem, który dobrze pamiętałem u jego mistrza. – Pozwoliłem sobie wpaść.
– Jak się czujesz? – zapytałem, siadając na fotelu.
– Jak być może widzisz, Rumplestiltskin odszedł. Nie było pogrzebu, skrzaty nie gniją
w ziemi jak ludzie. Nawrócony twoją łzawą historyjką, doktorze, przyjąłem moc. I wiesz co? Nie robię absolutnie nic – tu zaśmiał się histerycznie – Nic, absolutnie nic. Nie spełniam niczyich życzeń, nie służę nikomu. Ta moc mnie przeraża. Przeraża mnie, że jestem tak niemożliwie, nieludzko… WSPANIAŁY!
To mówiąc machnął ręką i nagle na stole pojawiła się niewielka, może półlitrowa butelka całkiem niezłego wina. Rupert zachichotał, siadając i z powietrza tworząc nam dwie szklanki. Jego oczy błyszczały złotem i zrozumiałem, że mój podopieczny zwariował. Rumplestiltskin pomylił się w osądzie, kiedy wybierał ucznia.
– Myślisz, że oszalałem, Tomaszu – zaśmiał się. – Wielu tak myśli, ale ja znam cenę tego szaleństwa: nie skrzywdzę nikogo. Moc jest u mnie bezpieczna. To ja jestem teraz Rumplestiltskinem, to ja mogę wszystko! A ty… Ty, doktorze… To dzięki twojej terapii zrozumiałem to wszystko. Jak sprytnie zauważyłeś jakiś czas temu: jestem ci winny przysługę. Zażądaj czego chcesz, spełnię to. W imię starej znajomości. Może to, czego nie chciałeś wtedy dla pani Weroniki? Może zgodzi się do ciebie wrócić, jeśli jej to dasz? A może oddasz tę możliwość córce? Ile już ma? Cztery lata? Tyle możliwości! Co tu zrobić? Wybierz mądrze. Zasady są jasne. Jedno życzenie za twoją nieocenioną pomoc. Słucham.
– Niczego nie chcę, Rupercie. Idź kusić ludzi, którzy nie wiedzą, jak kończy się korzystanie z mocy Rumplestiltskina. Ja zrobiłem tylko to, co do mnie należało.
– Przesadzasz, doktorze. Na pewno jest coś, czego chcesz. Każdy człowiek o czymś marzy, więc nie krępuj się przed swoim byłym pacjentem.
– Chciałbym, żebyś zobaczył siebie oczami tamtego chłopaka, który siedział u mnie nocami na kanapie. Tyle.
– To podłe, doktorze. Wybierz coś innego. Nie powinieneś…
– Chcę, żebyś zobaczył siebie tak jak wtedy.
– Cóż, nie dam się prosić – pstryknął. – Zmarnowałeś…
Nagle Rupert pobladł. Jego złote oczy zamgliły się, dłoń upuściła kieliszek, który rozwiał się w mgłę, tak jak butelka i wino. Patrzył na mnie z niedowierzaniem.
– Co widzisz, Rupercie? – zapytałem, dając upust zboczeniu zawodowemu.
– Boję się. Tak bardzo się boję, on… On jest zbyt silny. Nie dam rady, o Jezu, nie dam rady z nim walczyć. Nie dam rady… On… On chce wszystkiego. Chce dzieci, chce poniżać
i mścić się za poniżenia, chce być na zawsze… On jest we mnie, doktorze.
– Kto?
– Rumplestiltskin. On miał rację. Wszystko ma swoją cenę. Za jego moc trzeba zapłacić duszą i ciałem… Tak bardzo się boję.
– Ty masz tę moc, Rupercie, nie zapominaj o tym. Masz los swój i ludzi wokół w swoich rękach. Nie jesteś nim, Rupercie.
– Może.
Na jego twarz zaczęły wracać rumieńce, oczy pobłyskiwały złotem. Nagle wyciągnął dłoń
i zmaterializował w niej pistolet. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, przestrzelił sobie głowę. I zniknął. Skrzaty nie gniją w ziemi.